Kolejny dzień na Hawajach. Budzimy się coraz później. Jet lag to już tylko wspomnienie. Za oknem słońce i niebieskie niebo. Jemy solidne amerykańskie śniadanko, które równie dobrze mogłoby być dla nas obiadem. Do tego litr kawy i możemy ruszać naszym ulubionym Aloha The Bus, w którym klimy zdecydowanie nie żałują, dalej eksplorować Oahu. Nasz cel to Koko Trail lub jak kto woli Koko Head!
Wcale tak daleko nie odjechaliśmy. Pamiętacie Hanauma Bay? Tym razem postanowiliśmy zobaczyć ją (i nie tylko) z nieco innej, dużo bardziej męczącej perspektywy. Zadowoleni, zwarci i gotowi, a do tego pełni energii (jajka, bekon, tosty i ziemniaki robią swoje 😉 ). Tak właśnie wyglądamy przed Koko Trail. I wcale nie przerażają nas te schody.
Co tu dużo gadać. Schodów było dużo. Dużo za dużo. Jakieś 1100 stopni, może parę mniej, w sumie to już było bez różnicy. Najpierw przypiekło nas słońce, potem zlał deszcz, potem znowu przysmażyło, a na koniec – to już w ramach nagrody – przewiało 🙂 Uwielbiam Hawaje! Same schody, które są pozostałością po torach kolejowych, prowadzą na szczyt dawno wygasłego wulkanu Koko, czyli Koko Head. Prawda, że wyglądał niepozornie?
Dobrze widzicie. 900. I po chwilach zwątpienia, idziemy dalej! Widoki coraz lepsze, a ludzie schodzący w dół podtrzymywali na duchu mówiąc, że warto…
I wiecie co? Mieli racje! Było warto!
Ale tą skrzyneczkę to mogli ustawić gdzieś po drodze.
Aloha! Choć kondycję słabą mam, wszedłem sam. Ha!
Cudownie! Czy weszłabym jeszcze raz? Nie 🙂
Tak wygląda sukces proszę Państwa.
Ostatnie spojrzenie na Koko. To co, dla równowagi jutro leżymy na plaży? 😉